Nasza droga była bardzo długa. Do dziś nie wiem jak udało nam się ją przejść razem i nie zwariować czy nie zamknąć się całkowicie w swoim niespełnionym świecie ciągłego pragnienia dziecka. Myślę, że przeszłam przez to wszystko tylko dzięki mojemu mężowi, który zawsze był niesamowicie silny i wspierający. Po ślubie nie od razu staraliśmy się o dziecko, najpierw był etap stabilnej pracy i budowy domu. Ja nigdy nie myślałam o czymś takim jak „problemy z zajściem w ciążę” – przecież to rzadka sprawa, dotyczy ludzi obciążonych jakimiś chorobami, a my byliśmy młodzi i zdrowi. Stosowałam antykoncepcję i czekałam z decyzją na „odpowiedni moment” w moim życiu. Dopiero po 3 latach zaczęliśmy rozmawiać o tym, żeby może powiększyć rodzinę. Początkowo to miałam do tego takie luźne podejście, że nie zabezpieczamy się i tyle. Nie skupiałam się na liczeniu dni płodnych. Tak minęły kolejne 2 lata, aż w końcu usłyszałam od koleżanki pytanie; „czy macie jakiś problem?” – dosyć bez pośrednie i nieco dziwne pytanie, ale pamiętam, że bardzo mnie wtedy uderzyło, albo raczej obudziło. Zaczęłam myśleć o tym, że może faktycznie coś jest nie tak. Poszłam na kontrolną wizytę do ginekologa, w badaniu wszystko było dobrze, tym bardziej, że miałam regularne miesiączki, nie chorowałam nigdy na nic i mój mąż też, więc dostaliśmy zalecenie starania się w „te dni”. Pół roku nie przyniosło efektu, więc kolejna wizyta i wtedy już dostałam leki, „po których zajdę w ciążę”. Robiłam wszystko zgodnie z zaleceniami i dalej nic. Poszłam gdzie indziej, przynajmniej lekarz zrobił jakieś badania – tarczycy, toksoplazmozy, morfologię i inne – wszystkie wyniki były książkowe. Mąż także zrobił badania nasienia i były ok. Wtedy zaczął się dla mnie wyjątkowo stresujący czas. Brałam wtedy leki na stymulację i z każdym cyklem i każdym kolejnym ujemnym testem ciążowym popadałam w depresję. Nie mogłam tego wszystkiego zrozumieć i pogodzić się z myślą, że ta sprawa dotyczy mnie. Rodzina i znajomi między wierszami zadawali te jakże stosowne pytania: „ a kiedy dziecko?”, „na co wy jeszcze czekacie?”. Byłam wyczerpana. Poszłam do psychologa, wszyscy radzili mi to jako najlepszą możliwość terapii, że to na pewno „jakaś blokada” we mnie, że się nakręciłam, że wszystko jest dobrze, tylko muszę wyluzować. Fakt, w tamtym czasie już nie byłam wyluzowana, całe moje życie było podporządkowane pod „kalendarzyk”. Poszłam o krok dalej – do kliniki zajmującej się in vitro. Poszłam tam z myślą o dalszych szczegółowych badaniach, na pewno nie w kierunku takiego leczenia. Podjęłam tę decyzję sama, pojechałam bez męża. Bałam się, może wstydziłam, nie wiem. Tam usłyszałam pytanie: „ a jakie ma Pani AMH?” Nie miałam pojęcia co to jest, więc szybko się okazało, że „coś, co koniecznie muszę oznaczyć”. Od tego wyniku miało zależeć dalsze postępowanie. Czemu nigdy nikt mi tego nie kazał zrobić? Czułam się jakbym cały ten czas błądziła we mgle. Na szczęście wynik był szybko – 0,56!!! Ale co to znaczy? Czemu ten wynik jest taki? Czy to ja coś zrobiłam? Czy przez to, że brałam antykoncepcję? Czy z tym coś da się jeszcze zrobić? Czy jest jakieś leczenie? Czy mam szansę na zajście w ciążę?
Kolejna wizyta była już z mężem. Przedyskutowaliśmy wszystko i podjęliśmy decyzję o in vitro. Mnie nie przyszła ona tak łatwo jak jemu, mimo wielkiego pragnienia dziecka moje poglądy odnośnie in vitro były bardzo sceptyczne. Nie dopuszczałam myśli, że może mnie kiedyś ten problem dotyczyć. A jednak. Po zrobieniu wszystkich badań przygotowaliśmy się do zabiegu. Niestety przez to, że ten wynik jest taki słaby, nie mogliśmy liczyć na zbyt wiele. Zabieg udał się i pobrano mi 8 komórek, z czego były dwa zarodki. Nawet zdziwiłam się, że nie bolało mnie nic, i wszystko poszło tak szybko. Podeszłam do transferu. Jeden zarodek został zamrożony. W oczekiwaniu na wynik bHCG musiałam przetrwać chyba najdłuższe 10 dni w życiu. Ale wynik był dodatni. Myślałam, że to najpiękniejszy dzień w moim życiu. Zawsze oglądałam tylko testy ciążowe z jedną kreską i miałam w głowie to poczucie porażki. Tamtego dnia skakałam ze szczęścia, płakałam ze szczęścia, krzyczałam ze szczęścia. Wtedy nic nie mogło mi odebrać tej wielkiej radości. Kolejne oznaczenia bHCG i wizyty u Pani Doktor dawały mi coraz większe poczucie siły i wiary w siebie. Nareszcie mogłam czuć się „normalnie”, nawet nie wyjątkowo, po prostu normalnie. W ciąży jedynym mankamentem była cukrzyca ciążowa, ale dbałam o dietę i systematyczne pomiary cukru, więc wszystko było dobrze. 16 kwietnia na świat przyszła Marysia, nasza najukochańsza córeczka. To był najpiękniejszy dzień w moim życiu. Urodziłam naturalnie, ważyła 3600g i 55cm długości. Od tamtej chwili jestem najszczęśliwszą mamą na świecie.
W tym roku pierwszy raz od prawie 10 lat pojechaliśmy na wakacje. Wakacje podczas, których odpoczywam, nie myślę w kółko o moim cyklu, poczuciu braku, ciągłej walce o dziecko. Pierwszy raz od dłuższego czasu mogę swobodnie iść, jakby ktoś zdjął ze mnie straszny ciężar, który ze sobą wlekłam. Mogłabym nawet frunąć, tak bardzo wszystko się zmieniło. Już nie spacerujemy samotnie, odtąd towarzyszą nam ślady małych stóp na piasku.